Gdybym zapytała was, ile osób tworzy parę, pewnie bez zastanowienia
odpowiedzielibyście, że dwie. Gdybym zapytała was, ile osób tworzy
małżeństwo, też odpowiedzielibyście, że dwie i mielibyście rację. Gdybym
zapytała was, czy w waszym życiu poza waszą drugą połową jest ktoś
jeszcze, powiedzielibyście, że absolutnie nie, ewentualnie
spuścilibyście wzrok. Moje małżeństwo dopiero od jakiegoś czasu to para, wcześniej wiele lat żyłam w trójkącie…
Na
początku mi nie przeszkadzała. W zasadzie odkąd zamieszkaliśmy razem,
ona była z nami. Tolerowałam ją, bo tak naprawdę pojawiła się w naszym
wspólnym życiu przez mnie. To ja zupełnie świadomie, choć dziś po latach
śmiem wątpić, czy rzeczywiście zdawałam sobie sprawę z tego co robię,
wprowadziłam ją do naszego życia. Byłam przekonana, że tak musi być, że
tak jest dobrze. Zresztą było. Mnie nie przeszkadzała, a on tym
bardziej był zadowolony. Przecież taki układ to układ idealny. Tak
właśnie mi się wtedy zdawało…Mijały lata, pojawiły się dzieci i
ten z pozoru idealny układ zaczął odrobinę mnie uwierać. Czułam, że nie
jest do końca tak, jak bym chciała, że bywają momenty, w których ona
jednak mi przeszkadza, że nie zawsze mam ochotę, żeby była obecna w
naszym domu, a gdy jej nie było, czułam ulgę. Nie potrafiłam jednak
powiedzieć jej, żeby odeszła, żeby wyniosła się z naszego życia, że
przez nią, zamiast cieszyć się swoim życiem, staję się zgorzkniałą i
nerwową babą. No, ale przecież nie tylko ja o tym decydowałam. Nie tylko
moje zdanie było ważne, a moja podświadomość mówiła, że jeśli każę jej
się wynieść, to on mi tego nie daruje.Jakiś czas temu uznałam,
że w końcu muszę podjąć ostateczną decyzję. Muszę zdecydować czy nadal
godzę się na ten, jak się okazało destrukcyjny dla mnie trójkąt, czy
wreszcie stanę na wysokości zadania i powiem dość. Nie potrafiłam z dnia
na dzień powiedzieć jej, żeby zniknęła, bałam się też jego
reakcji, choć tak naprawdę nigdy nie dał mi do zrozumienia, że ona jest
dla niego ważna. To były tylko moje wymysły.
Wyprowadzałam ją z naszego
życia etapami, powoli. Tak, żebyśmy i on i ja mogli oswoić się z tą nową
sytuacją. Z czasem odkryłam, że on w ogóle nie dostrzega jej
nieobecności. Mnie natomiast jej brak momentami
męczył, choć wiedziałam, że nie mogę się poddać. To był zaklęty krąg,
nienawidziłam jej, a jednocześnie jej potrzebowałam. Kiedy jej nie było,
czułam, że czegoś mi brakuje. Wmawiałam sobie, że on też się zaraz o
nią upomni, że on też nie potrafi bez niej żyć. To był jedyny układ, jaki znałam, oswojony przez lata, swojski, choć frustrujący i zabijający mnie od środka. Nie poddałam się.Nie
zniknęła z naszego życia zupełnie. O ile on nie miał nic przeciwko
temu, o tyle ja wiem, że ja i ona jesteśmy na siebie skazane, choć już nie uzależnione od siebie.Dziś wpada do nas sporadycznie, od czasu do czasu i na chwilę wywraca moje życie do góry nogami. Staram się jednak unikać z nią kontaktów, bo odkąd zrozumiałam,
że bez niej moje życie się nie zawali, żyje nam się łatwiej – mi żyje
się łatwiej. Życie bez mojej Perfekcyjności jest zdecydowanie łatwiejsze, choć może nie tak uporządkowane, jak wcześniej…. :)Ładnych kilka lat zajęło mi uświadomienie sobie, że od niewyprasowanych
ręczników świat się nie zawali, że od kilku brudnych garnków w zlewie,
ludzkość nie wyginie, a pyłek kurzu na meblach nie zakończy mojego
małżeństwa na sali sądowej. Sama sobie narzuciłam tryb życia, w którym
wszystko musiało być perfekcyjne, zrobione na czas, dopracowane, a co najgorsze, wmówiłam sobie, że wszyscy dookoła też tego ode mnie wymagają.Prawda
jest taka, że przez wszystkie te lata żyłam w błędzie i sama siebie
karmiłam tymi głupotami. Nie uwierzycie, ale moja rodzina świetnie radzi sobie bez tych
cholernych wyprasowanych ręczników 🙂