Wyprawa w Bieszczady była nieplanowana. Jak co roku braliśmy pod uwagę
wyjazd nad morze, ale zbieg okoliczności sprawił, że wybraliśmy się w
zupełnie inne miejsce, które jak się okazało, skradło nasze serca na
długo. Bo Anioły są całe zielone..zwłaszcza te w Bieszczadach…
Kiedy dostaliśmy zaproszenie na wesele w Nowym Wiśniczu,
postanowiliśmy, że skoro mamy do przejechania tyle kilometrów, wszak z
Poznania to spory kawałek, trzeba połączyć ten wyjazd z wakacjami.
Przeważnie jadąc w tamtym kierunku, wybieraliśmy Zakopane, jednak po
kilku pobytach w tym, skądinąd uroczym miejscu uznaliśmy, że czas
zmienić kierunek. Padło na Bieszczady.
Ani ja, ani mąż jeszcze
tam nie byliśmy, a Bieszczady znaliśmy głównie z młodzieńczego
zauroczenia piosenkami Starego Dobrego Małżeństwa. Teraz nadarzyła się
okazja, żeby w końcu pojechać na koniec Polski i sprawdzić na własnej
skórze czy rzeczywiście jest tam tak jak w piosenkach. Zarezerwowaliśmy
noclegi w Wetlinie i czekaliśmy w napięciu na wyjazd.
Krajobraz się zmienia…
Już sama droga na miejsce utwierdzała nas w przekonaniu, że to był wybór idealny. Jadąc z Nowego Wiśnicza, obserwowaliśmy jak zmienia się krajobraz.
Z terenów gdzie jedna wioska przechodzi płynnie w drugą, a granica
między nimi w zasadzie nie istnieje, wjechaliśmy na teren gdzie
cywilizacja to zdecydowana mniejszość. Bo Bieszczady to głównie zieleń.
Nie uświadczysz tam pól czy łąk, jak okiem sięgnąć nie zobaczycie tam
żadnych upraw, a nawet wypasające się owce czy kozy to rzadkość. Z
każdej strony zaczęła nas otaczać dzika przyroda tylko delikatnie
naruszona ręką człowieka w postaci wytyczonych górskich szlaków.
Na miejscu w Wetlinie, w Siedlisku Moczarnym
przywitali nas przemili gospodarze. Młodzi ludzie z dwójką małych
dzieci i nad wyraz przyjazną kotką. Przywitali nas jak gości, a nie
turystów czy klientów i właśnie jak goście czuliśmy się przez cały
pobyt. Osobiście zaskoczyło mnie również to, jak bardzo pozytywnie
nastawieni do siebie byli również inni goście w Siedlisku. Zupełnie
inaczej niż w innych miejscach, które odwiedzaliśmy. Bo w górach wszyscy
są sobie równi, wszyscy są zależni od natury i jej kaprysów, a wspólna
wymiana wiedzy i doświadczeń wymienianych wieczorami przy rozpalonym
kominku tylko zbliżała.
Napisałam, że w górach wszyscy są sobie
równi. Tak, bo Bieszczady to góry, może nie tak wysokie i skaliste jak
Tatry, może nie tak imponujące swoim majestatem, ale góry, a wobec gór
turysta jest winien szacunek i pokorę. Jakie by one nie były. Niestety
wiele osób o tym zapomina, jednak o tym i w ogóle o głupocie turystów
napiszę wam w innym poście.
Przyjechaliśmy, żeby chodzić po górach więc już pierwszego dnia po konsultacjach z naszymi gospodarzami wybraliśmy się na Połoninę Caryńską. Z założenia 3h
drogi w górę i w dół więc założyliśmy, że z dziećmi zajmie nam to
trochę więcej czasu. Już po dwudziestu minutach marszu spotkało nas
zaskoczenie, że Bieszczady nie są płaskie. No dobra trochę przesadziłam,
bo każdy wie, że żadna góra nie jest płaska, ale stromość szlaku
zrobiła jednak na nas wrażenie. Niestety okazało się, że bardzo źle
znoszę zmianę wysokości. W trakcie wspinaczki miałam zawroty głowy, więc
opiekę nad dziećmi musiał przejąć mąż. Wszystko minęło jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy dotarliśmy na szczyt. Widok
nie do opisania. Jak okiem sięgnąć wszędzie góry i lasy. Gdzieniegdzie w
oddali można dostrzec jakąś drogę, małą wieś, ale rzadki to widok. Idąc
połoniną, można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki i (gdyby
nie nawijające jak katarynki dzieci) pobyć naprawdę samemu ze sobą.
Zakwasy po takiej wędrówce znaczne, obiad w schronisku już po zejściu ze
szlaku, obłędny.
Drugiego dnia postanowiliśmy zdobyć Połoninę
Wetlińską, a tym samym odwiedzić najwyżej położone w Bieszczadach i
najsłynniejsze schronisko, Chatkę Puchatka. Na szczęście gospodarz domu
uprzedził nas, że schronisko nie dysponuje prądem i wodą i nie mamy co
liczyć na ciepły posiłek na górze (poza kawą i herbatą), więc
zaopatrzyliśmy się w większą ilość własnego prowiantu. Ku naszemu
zaskoczeniu podejście na Połoninę Wetlińską okazało się dużo prostsze
niż dzień wcześniej na Caryńską. Podejście jest mniej strome i nie
odczuwa się zmian wysokości, co mi osobiście bardzo ułatwiało wędrówkę.
Bez bólu głowy i zawrotów szło się wręcz idealnie, a cały trud znowu
wynagrodziły widoki na górze. Choć zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, to niestety
nie oddają one nawet w połowie tego, co widzi się tam własnymi oczami.
Jeśli napiszę, że jest tam pięknie, to skłamię, bo słowo ‘pięknie’
oddaje ten widok zaledwie w niewielkim procencie.
Nasza dalsza trasa przebiegała dalej Połoniną Wetlińską aż do Przełęczy Orłowicza. W planach było jeszcze wejście na Smerek,
jednak zrezygnowaliśmy z powodu pogody, która trochę nas postraszyła i
mojej nogi. Niestety w pewnym momencie tak mocno uderzyłam stopą w
kamień, że pomimo twardych butów, stłukłam sobie palec. Próbując nie
nadwyrężać prawej nogi, siłą rzeczy obciążałam lewą, co skończyło się
tym, że następnego dnia prawie nie mogłam chodzić.
Z powodu
kontuzji mojego kolana musieliśmy niestety zrezygnować z dalszych
wędrówek po górach. Było mi strasznie żal, ale nierozsądnie byłoby się
wspinać, kiedy nawet chodzenie po płaskiej powierzchni powodowało u mnie
ból. Rozsądek wygrał, a my, żeby mimo wszystko spędzać pozostały czas aktywnie zabraliśmy dzieci na Słowację. Pierwszą większą miejscowością po przekroczeniu granicy jest Medzilaborce. Miejsce, gdzie czas się zatrzymał…w naszych latach 90-tych. Kto pamięta ten klimat, z łatwością wyobrazi sobie klimat Medzilaborce. Poza górującą nad miastem cerkwią, muzeum Andy Worhola i Tesco nie ma tam w zasadzie nic. Udało nam się jednak zjeść w Medzilaborce
tani obiad, odwiedzić wspomniane muzeum, kupić pamiątki u przemiłej
sprzedawczyni, która podarowała chłopcom pamiątkowy długopis oraz zrobić
zakupy w tamtejszym markecie. Nie muszę pisać co kupiliśmy, bo każdy dorosły wie, co się na Słowacji opłaca kupować ;) Dzień trzeci zwieńczyliśmy wizytą w fantastycznym leśnym zoo w okolicach Cisnej.
Czwarty dzień również byłam zmuszona spędzić na płaskim terenie. Szybki przegląd przewodnika i decyzja – jedziemy szlakiem cerkwi. Na naszej trasie znalazła się cerkiew w Równi, kościół w Lutowiskach, cerkiew w Smolniku oraz Ustrzyki Dolne i już z okien samochodu, Jezioro Solińskie.
Jeśli chodzi o cerkwie to polecam.
Choć większość z nich została na tamtych terenach zniszczona to te,
które pozostały robią ogromne wrażenie. Nie wiem jak wy, ale ja
uwielbiam kościoły. Gdziekolwiek jestem, staram się, choć na chwilę
wejść do tamtejszej świątyni. Uwielbiam zapach wody święconej, ciszę i
mistycyzm tych miejsc, a bojkowskie cerkwie w Bieszczadach kryją w
swoich wnętrzach tego mistycyzmu jeszcze więcej. Zresztą całe Bieszczady
mają w sobie jakiś niewypowiedziany mistycyzm.
Wetlinę
opuszczaliśmy w strugach deszczu. Pogoda jak to w górach nagle zmieniła
się diametralnie, trochę tak jakby chciała, żeby choć ciut mniej było
nam wyjeżdżać. Ale wcale nie było łatwiej. Bo trudno opuszcza się miejsce,
gdzie ludzie są dla siebie życzliwi, gdzie zamiast szpecących reklam
przy drogach rosną połacie polnych kwiatów, gdzie wieczorem kołysze cię
szum rzeki płynącej za płotem i gdzie namacalnie czuć potęgę natury.
Miejsce, które zaledwie od siedemdziesięciu lat życiem osiedlających się
tu ludzi, pisze swoją nową historię. Miejsce, w którym trawa
rzeczywiście jest bardziej zielona, drzewa wyższe, a do nieba jakby
zdecydowanie bliżej…