Mieliśmy jechać w góry, a konkretniej do rodziny przy okazji zahaczając
tradycyjnie o Zakopane. Nie wyszło. Postanowiliśmy, że choć po części
zrekompensujemy sobie brak górskiego krajobrazu i całe dnie spędzone w
ogrodzie u ukochanej cioci. Wybór padł na kilka dni nad jeziorem. Miało
być fajnie, miło, obficie w atrakcje i intensywnie tak jak lubimy.
Rezerwując pobyt, nie wiedzieliśmy, że miejsce, do którego jedziemy,
rządzi się swoimi prawami, a czas biegnie tam inaczej.
Niewielka
miejscowość z zachodniopomorskim ukryta wśród kilku jezior i otoczona
Puszczą Notecką wydała się idealna na to, by kilka dni odpocząć od
miejskiego zgiełku. ‘Ośrodek Leśny’ w Tucznie też kusił pozytywnymi
opiniami w internecie, choć już wtedy dość nieporadnie stworzona strona
internetowa dawała do myślenia. Kto jednak przejmowałby się takimi
błahostkami w obliczu wizji spędzenia kilku dni w malowniczym
krajobrazie i w tak pozytywnie opisywanym miejscu. Nie przypuszczałabym,
że brak zaawansowanej myśli technicznej na stronie ośrodka powinien
jednak bardziej zwrócić moją uwagę. Na tamten moment cieszyłam się
jednak, że gdziekolwiek udało mi się dokonać rezerwacji.Mimo niepogody wyruszamy w nieznaneTydzień
przed naszym wyjazdem zepsuła się pogoda. Ciągłe deszcze i mało
przyjemna temperatura nie napawały optymizmem i nie zachęcały do
pakowania. Tak naprawdę porządnie za pakowanie wzięłam się dopiero w
dniu wyjazdu. Zamiast wkładać do walizki letnie sukienki i t-shirty,
pakowałam spodnie, bluzy i kurtki przeciwdeszczowe mrucząc pod nosem,
że nie pamiętam takiego paskudnego lipca jak tegoroczny. Na koniec
dorzuciłam środek na kleszcze i kalosze.
nam odrobinę nadziei i tego dnia było całkiem przyjemnie, i momentami
nawet słonecznie. Na miejsce dotarliśmy około siedemnastej. Przywitała
nas osobliwie wyglądająca brama z napisem ‘Ośrodek Leśny‘,
której lata świetności upłynęły dawno temu i najpewniej bezpowrotnie.
Jednak kiedy zatrzymaliśmy się pod budynkiem, który pełnił funkcję
recepcji, wiedziałam już na pewno, że wygląd strony internetowej nie był przypadkiem, że właśnie znaleźliśmy się w innej
rzeczywistości, a czas stanął w miejscu. Nie teraz, 13 lipca 2016 roku,
ale jakieś trzydzieści lat wcześniej. Naszym oczom jawił się PRL w
czystej postaci.
Zaraz
po zameldowaniu i wręczeniu nam przez miłą właścicielkę tego osobliwego
przybytku, kompletu pościeli jakości równie wątpliwej, jak brama i
budynek recepcji, udaliśmy się do naszego domku modląc się w myślach,
żeby kawałek dalej czas biegł jednak szybciej. Nie biegł. Nie biegł, a
nawet można by powiedzieć, stał w miejscu i absolutnie nie zamierzał z
tego miejsca ruszyć. Pokój jak pokój meble pamiętające wczesne lata
osiemdziesiąte, ale czysto i schludnie. Prawdziwa przygoda miała
rozpocząć się dopiero w kuchni i osiągnąć swoje apogeum w ….łazience, a
właściwie w pomieszczeniu, które górnolotnie zostało łazienką nazwane.Kuchnia
wyposażona była w malutką umywalkę i jeszcze mniejszą jednopalnikową
kuchenkę, a jedynymi sprzętami niepamiętającymi głębokiej komuny były w
niej garnek i patelnia.W połowie kuchni podłoga nabierała intrygującego poziomu tzn. poziom w połowie kuchni się kończył,
a zaczynał się przechył, który kończył się pod prysznicem w łazience.
Tu zmiana poziomów była już na tyle znaczna, że za każdym razem, kiedy
wkraczałam do tego przybytku, traciłam równowagę. Prysznic stanowiło 3/4
kabiny prysznicowej, zdezelowana słuchawka i folia malarska przerzucona
zamiast zasłonki prysznicowej. Drzwi do łazienki nie dało się zamknąć
co mogło stanowić idealny pretekst do ucięcia sobie pogawędki między
osobą gotującą w kuchni a siedzącą za potrzebą w ‘łazience’ (czujecie tę ironię?).Po wstępnych oględzinach miejsca zakwaterowania wyszliśmy na zewnątrz z założeniem: Nie ma to tamto, trzeba napić się kawy i zrobić grilla. W piciu kawy towarzyszył nam przyczajony obok równie osobliwy, jak
cała reszta ośrodka budynek stołówki. Przed nami jednak roztaczał się
widok, który wynagradzał wszystkie niedogodności. Do czasu…
padać około szóstej rano. Miarowo uderzający o blaszany daszek nad
tarasem deszcz nie dawał spać. Naciągnęłam jednak kołdrę na głowę i
udało mi się jakoś dotrwać prawie do dziewiątej. Deszcz jednak padał
dalej. Padał również o 11, kiedy owinięta w koc piłam na tarasie kawę zrobioną przez męża i o 15, kiedy zrobiłam obiad. Padał również po obiedzie podczas drugiej kawy i podczas kolacji. Padał, kiedy
zagoniłam chłopaków do spania i kiedy sama około drugiej w nocy kładłam
się spać. Koszmarne walenie deszczu w daszek towarzyszyło nam cały
dzień ani na sekundę nie ustępując. Dzieciaki zamknięte na w
przybliżeniu dwudziestu metrach (licząc z kuchnią i łazienką) dostawały
szajby, a w domku było tak koszmarnie zimno, że tyłek przymarzał do
klapy sedesu. Owszem mogłam dać im pobiegać w deszczu, ale po pierwsze
to nie był deszcz, tylko regularna trwająca ponad dwadzieścia godzin ulewa. Po drugie ilość
zabranych ubrań nie pozwalała na beztroskie taplanie się w błocku. Po
trzecie temperatura na zewnątrz niewiele różniła się od tej wewnątrz
domku więc nikt nie miał ochoty na jakiekolwiek
harce. Gdyby nie zabrany laptop i wstawiony do domku elektryczny grzejnik, pewnie całą naszą czwórkę wywieźliby po
tym dniu w dopasowanych białych kaftanikach z przydługimi rękawkami.
czwartej rano ulewa zmieniła się w deszcz, a około ósmej w mżawkę i
towarzyszyła nam mniej więcej do południa. W końcu mogliśmy ruszyć się z
małego, zawilgotniałego domku i ruszyć na podbój okolicy. Kierunek? Oddalona o kilkanaście kilometrów “Czarodziejska górka“
– miejsce, które nie poddaje się prawom fizyki, gdzie butelka toczy się
pod górkę, a samochód z wyłączonym silnikiem na nią wjeżdża. Miejsce
odwiedzane przez rzesze turystów nie tylko z Polski, ale i z całego
świata. Niezła gratka, wsiadamy więc do samochodu i…. no właśnie nic.
Samochód w dobitny sposób dał nam do zrozumienia, że nie jest zachwycony
perspektywą ujrzenia miejsca niezwykłego i absolutnie nigdzie się nie
wybiera. Zamiast fascynującej wycieczki udaliśmy się na mniej
fascynujące poszukiwanie mechanika, który łaskawie w piątkowe popołudnie
zdecyduje się przybyć do Ośrodka Leśnego w celu zajrzenia naszemu
golfikowi pod maskę. Resztę dnia mężowski spędził na tarasie w
oczekiwaniu na mechanika, który powiedział, że przyjedzie, ale nie wie
kiedy, a ja na poszukiwaniu grzybów w okolicznych lasach. Pozytyw tego
dnia był taki, że mechanik w końcu się zjawił i zabrał samochód na
lawetę, a my mieliśmy pyszną grzybową kolację.
dnia przywitało nas słońce i…telefon od mechanika. Po śniadaniu na
skąpanym słońcem tarasie (widok nagle zyskał jeszcze bardziej na
jakości, a postkomunistyczna stołówka przestała straszyć) wyruszyliśmy
po samochód. Takie 200 zł do szczęścia :) Po odbiorze auta zgodnie zdecydowaliśmy, że z tego dnia trzeba wycisnąć jak najwięcej, bo
po dwóch dniach prawie całkowitego siedzenia w zamknięciu wszystkim nam
odbija szajba. Mężowski ku mojej rozpaczy zabrał Młodego na rejs
rowerem wodnym po jeziorze (nie muszę chyba pisać, że rowery wodne
również pamiętały czasy mojego dzieciństwa, a było to dawno), a ja ze
Starszakiem ponownie udaliśmy się do lasu, żeby tego rejsu nie oglądać. Na popołudnie zaplanowaliśmy wycieczkę na miejski stadion, gdzie miały odbywać się obchody Dni Tuczna.
idziemy pieszo. W połowie drogi miałam ochotę rzucić się pod pierwszy
nadjeżdżający samochód, bo Młody jęczał jak najęty, że bolą go nogi. Dzielnie tłumaczyłam mu, że już niedaleko, choć sama zaczęłam się zastanawiać czy na pewno ów stadion jest w tym Tucznie, bo
nietrudno się domyślić, że w Polsce jest kilka miejscowości o tej
nazwie. W końcu dotarliśmy. Chłopaki mogli wreszcie poszaleć.
Gigantyczne bańki mydlane, dmuchana zjeżdżalnia i gofry przynajmniej
częściowo wynagrodziły im dwa dni w zamknięciu.Po powrocie siedząc na tarasie, wspólnie z mężowskim uznaliśmy, że chcielibyśmy tu kiedyś wrócić. Że zagrzybiała recepcja, wystrój à la
PRL, krzywa podłoga w kuchni, brak możliwości wzięcia porządnego
prysznica i wszędobylski zapach wilgoci naprawdę przestają być ważne w
porównaniu z widokiem, jaki roztaczał się z ławeczki na tarasie ‘naszego’ domku.
słońce towarzyszące nam od rana niestety nie zachęcało do powrotu, ale tak to już jest,
że wszystko się kiedyś kończy. To był naprawdę jeden z naszych najbardziej ekstremalnych wyjazdów. Nawet pobyt pod namiotem na festiwalu nie był tak osobliwy, jak
te kilka dni w ‘Ośrodku Leśnym’. Łazienki na festiwalu też były w o niebo
lepszym stanie, a wzięcie prysznica nie stanowiło problemu. Jednak po
tych czterech dniach mogłam z całą pewnością stwierdzić, że Tuczno w
zachodniopomorskim to nie miejsce, to stan umysłu i tylko od niego
zależy jak uda ci się przeżyć pobyt tam.Czy kiedy będziemy
chcieli wrócić, wybierzemy inny, ładniejszy ośrodek? Nie. Znowu
wsiądziemy w wehikuł czasu i cofniemy się trzydzieści lat wstecz, znowu
przejedziemy przez zardzewiałą bramę i zakwaterujemy się w okropnie
przesiąkniętym wilgocią domku. Może tylko pościele zabierzemy swoje no i
awarii samochodu byśmy sobie nie życzyli ;) Dlaczego tak? Bo to bądź co bądź piękne miejsce, a widok z tarasu bezcenny…Zresztą mamy tam jeszcze mnóstwo rzeczy do zobaczenia :)