Jedziesz na wakacje? Ryzykujesz!


Na wakacje i urlopowe wojaże czekamy jak na zbawienie. Ledwo zdejmiemy
sylwestrowe kreacje, a noworoczne postanowienia rzucimy w kąt, już
zaczynamy planować. Gdzie? Kiedy? I przede wszystkim dokąd. Ma być
ładnie, miło, komfortowo, w korzystnej cenie, z atrakcjami i najlepiej z
gwarancją pogody. W tej fazie euforii spowodowanej planowaniem skądinąd zasłużonego urlopu, zapominamy,
że taki wyjazd może być naprawdę niebezpieczny. I wcale nie mam tu na
myśli potencjalnych ataków terrorystycznych. Wakacje w kraju to jest
dopiero ryzyko. Ostrzegam, powieje grozą.

Faza pakowania

Pierwsze
niebezpieczeństwa czekają już na samym początku, czyli zanim jeszcze
opuścicie miejsce zamieszkania. Faza pakowania jest okrutna. Taki mamy
klimat, że dziesięć miesięcy w roku jest zimno. Bardziej lub mniej, ale
zimno. Przez jeden miesiąc leje jak z cebra i tylko jeden miesiąc matka
natura serwuje nam naprawdę wakacyjną, słoneczną pogodę. Problem polega
jednak na tym, że nigdy nie wiadomo kiedy te ciepłe dni wypadną.
Zazwyczaj jest to taki wakacyjny element zaskoczenia. Pogoda w Polsce to
trochę jak rosyjska ruletka albo ci się upiecze, albo przypier….
z grubej rury. Deszcz, wiatr, grad, wszystkiego musicie się spodziewać i
na wszystko być przygotowani. Do walizki ładujesz więc nie tylko t-shirty
swoich dzieci i nowe letnie kiecki, ale również kalosze, swetry i
sztormiaki. Przez chwilę zastanawiasz się nad szalikiem i rękawiczkami,
ale w końcu dochodzisz do wniosku, że w ostateczności kupisz na miejscu.

Faza podróży

Uff
zapakowałaś całą rodzinę i nawet udało wam się upchnąć cztery walizki i
trzydzieści pięć dodatkowych toreb plus twoja kosmetyczka do samochodu.
Dzieci zapięte w fotelikach, trasa opracowana, możecie ruszać. Wydaje
ci się, że wszystko przebiega idealnie, że teraz będzie już tylko
tygodniowy high life i że po fazie pakowania nic gorszego nie może cię
spotkać. Dokładnie w momencie, kiedy myślami jesteś już na skąpanej
słońcem nadbałtyckiej plaży, tudzież w kolejce na Gubałówkę z tylnej
kanapy dobiega głos: Mamoooo jestem głodny/a!!! 

Tadam!
Jako matka jesteś przewidująca i przygotowana na każdą okoliczność więc
w towarzystwie rozpierającej cię dumy, że dokładnie przewidziałaś sytuację wyciągasz przygotowaną przez siebie kanapkę. Stop! Jestem głodny/a! to nie to samo co Mamusiu poproszę kanapeczkę. 
Jestem głodny/a
oznacza, że na horyzoncie niczym magnes na turystów, pojawiły się dwa
złote łuki wieszczące twoją zgubę. Chcąc mieć święty spokój, cichaczem w
nadziei, że tu na trasie nikt tego nie zobaczy, bo przecież zawsze
karmisz swoje dzieci absolutnie ekologiczną żywnością, a to jest
naprawdę odosobniony przypadek, odbierasz w okienku czerwone pudełko z
kanapką wątpliwej jakości i wręczasz dziatwie. Uff, niebezpieczeństwo
zażegnane, oby do celu.

Faza zderzenia z rzeczywistością

Najbardziej
rozciągnięta w czasie (trwa tyle ile urlop) i najbardziej
niebezpieczna. Pierwsze zagrożenie czeka już po przyjeździe. Pół biedy,
jeśli pojechaliście w znane i sprawdzone miejsce, gorzej, jeśli skuszeni
pięknym zdjęciem w necie i atrakcyjną ceną, zarezerwowaliście kwaterę u
babci Jadzi. Po przyjeździe apartament okazuje się pokoikiem o metrażu 10m
kw (a was jest min czworo). Lodówka jest, ale u sąsiadów, a siedząc na
kiblu, musisz trzymać nogi pod prysznicem (wspominałam, że najpierw
musisz ten kibel umyć?). Dobra co cię nie zabije to cię wzmocni.
Bierzesz to na klatę, ogarniasz syf, chociaż na wszelki wypadek nie
rozpakowujesz do końca walizek i wyruszasz w teren. Jest pięknie.
Zwiedzacie okolicę. Czujecie się, jakbyście wygrali w lotto. Słońce
świeci, nie gonią was obowiązki, telefon milczy. Udało się!

Wróć.

Jak mówi jedno z praw Murphy’ego – jeśli
coś może się nie udać, to na pewno się nie uda. Gdy tylko opuścicie
miejsce zakwaterowania, niczym grzyby po deszczu, wyrastają wam przed
oczami pożeracze waszych ciężko zarobionych pieniędzy. Dmuchańce
maści wszelakiej, stragany z chińszczyzną i sprowadzanymi muszelkami. Sklepy ‘wszystko za złotówkę’, automaty, cymbergaje i inne pierdoły, które
nęcą, kuszą i przy pomocy dzieciątek upłynniają kolejne złocisze.
Resztę urlopu spędzacie na odciąganiu kokonów od tego ustrojstwa i
tłumaczeniu co to jest wartość pieniądza i ile płacą w naszym kraju za
roboczogodzinę, a dzień, w którym zaczyna padać, uznajecie za
najbardziej udany dzień urlopu.

Faza powrotu

Dzień
wyjazdu. Czujesz żal, ale i ulgę. Jeszcze tylko kilkaset kilometrów (z
przerwą na jestem głodny/a) i będziecie w domu. Już nie możesz się
doczekać, kiedy zasiądziesz z kubkiem kawy na swojej kanapie, powracając do rzeczywistości.

Faza rozpakowywania

To, czego od samego początku, czyli od momentu, kiedy
zaczynasz planować urlop, nie bierzesz pod uwagę. Trudna do przejścia,
trwa zazwyczaj tyle samo ile urlop, w historii zanotowano przypadki, kiedy to faza rozpakowywania przeciągnęła się do kolejnego wyjazdu.

Miłego wypoczynku :)

TOP