Trochę mnie nie było. Nieobecność jest jednak uzasadniona. Najpierw przygotowania do wyjazdu, a potem… długo wyczekiwany tydzień poza domem. Pierwsze cztery dni spędzone u rodziny męża. Dzieciaki zaliczyły kopalnię soli, smoczą jamę i ogródek cioci, który chyba zrobił na nich największe wrażenie, a najbardziej przypadło im do gustu chyba to, że było mnóstwo ludzi, którzy mieli dla nich czas. Ciocie, wujkowie, rodzice i rozkochana w nich prababcia.
Po tych czterech dniach czekała nas kolejna podróż, tym razem w Góry Stołowe. i tym sposobem trafiliśmy na ….koniec świata. Kto nigdy nie był na końcu świata to polecam. Niesamowite miejsce. Powietrze krystalicznie czyste: internet nie hula, zasięg nie hula, tv nie hula, generalnie hula tylko wiatr na Szczelińcu. Przez pierwsze 24h człowiek ma dosłownie syndrom odstawienia bo nagle to z czego korzysta na co dzień, telefon, telewizor, laptop, staje się zupełnie bezużytecznym sprzętem. Nawet wysłać sms’a z informacją ‘dojechaliśmy’ nie sposób. Po tych 24h wszystko staje się obojętne, a człowiek zaczyna doceniać ciszę, która w porównaniu z hukiem miejskiej ulicy Krakowa (bo nawet w Poznaniu nie jest tak hucznie) staje się bezcenna. Szum strumyka przepływającego nieopodal, śpiew ptaków…ech można by tak zawsze. Tak sobie myślę, że po miesiącu życia na końcu świata człowiek ubierałby się w skóry i polował na niedźwiedzie 😉 A tak poważnie to nagle zobaczyliśmy jak można żyć wolniej, spokojniej i że to co na co dzień w mieście wydaje się być niezbędne do życia staje się zupełnie nieważne. Tam ludzie żyją inaczej, wolniej,ale i trudniej.
I ta radość dzieciaków. Oj ostro przegoniliśmy je po górach. Aż do dziś uwierzyć nie mogę, że mój czterolatek i dwulatek na własnych nogach weszli na sam szczyt Szczelińca i sami z niego zeszli, że pokonali labirynt w Błędnych Skałach i że choć zapewniliśmy im również mnóstwo bardziej ‘cywilizacyjnych’ atrakcji to właśnie te ‘spacery’ po górach sprawiły im największą frajdę. Dzielne chłopaki.
Na końcu świata, a właściwie w nieopodal położonej cywilizacji jest też muzeum zabawek ‘Bajka’. Przepiękne, magiczne i trochę smutne miejsce. Mnóstwo misiów, lalek, fantastycznych domków o jakich małe dziewczynki mogą teraz tylko pomarzyć, samochodziki, statki i samolociki z poprzednich epok (nota bene dowiedzieliśmy się, że zabawki, którymi my się bawiliśmy to też już miniona epoka 🙂 ), cudne pozytywki, kolejki, nakręcane zwierzątka. Magia. Ale i smutek, bo trochę smutno patrzy się na porcelanowe twarzyczki lalek i szklane oczy misiów skryte za szklaną gablotą. Trochę jakby były nie na swoim miejscu. Bo miejsce zabawek powinno być w pokojach dzieci, a nie w muzeum. I szkoda trochę, że pokoje naszych dzieciaków wypełnione są po brzegi modnym, plastikowym badziewiem, a zabawki z duszą przysiadły w muzealnych gablotach.
Na końcu świata jest też skansen, zrodzony z prywatnej pasji i fascynacji tym co przemija. Jest tam przemiła właścicielka co dla relaksu,ale i dla odwiedzających garnki lepi i chleb piecze, są jelenie i wiatrak i piękne koronki, które również wyszły spod rąk właścicielki. Miło jest spotykać na swojej drodze ludzi z pasją.
Ale z końca świata trzeba kiedyś wrócić i na nowo odnaleźć się w rzeczywistości, no i wróciliśmy. Wróciliśmy w przeświadczeniu, że na ‘koniec świata’ jeszcze wrócimy, bo wbrew pozorom ma on jeszcze wiele do zaoferowania.
Koniec świata…
pogaduchy, urlop, wyjazd, życie