Założę się, że dla wielu te trzy rzeczy z tytułu nie mają za wiele wspólnego. Dla mnie są nierozłączne, a wszystko przez pewną kobietę. Piękna, mądra, a do tego posiadaczka najfantastyczniejszego przepisu na racuchy jaki można by sobie wymarzyć. Nie wiem czy ‘Pani Marta jest grzechu warta’ (o to trzeba by zapytać jej męża 😉 ),ale jej racuchy na pewno.
Ten przepis rujnuje moją osobowość i zaburza wszelakie racjonalne postrzeganie rzeczywistości. Mówiąc jaśniej, dla tych racuchów jestem w stanie rzucić każdą dietę, wmówić sobie, że wcale jej nie potrzebuję, a każdy kolejny pochłonięty racuszek wcale nie odłoży mi się tam gdzie jak się później okazuje jednak się odłożył i kompletnie niszczy moją i tak już mocno nadszarpniętą silną wolę.
No,ale jak się oprzeć skoro zapach i smak przywołują wspomnienia z dzieciństwa, promenada w Kołobrzegu i racuchy z bitą śmietaną i jagodami. Nie wiem czy jadłam je raz czy 100 razy, ale smak pamiętam do dziś i odnajduję go właśnie w racuchach Marty. Grzeszę więc sobie co piątek, a co najgorsze jakichkolwiek wyrzutów sumienia z tego tytułu nie posiadam. Co więcej z każdym kęsem mój organizm produkuje mnóstwo endorfinek, a to jak wiadomo nic innego jak hormon szczęścia (komórki tłuszczowe też produkuje, ale o tym ciiiiii….).
No i czego człowiek nie zrobi żeby być szczęśliwym 😀
I idąc dalej za kultową piosenką można by zanucić:
“Jak ktoś już jest idiota, to próżna robota,
Kobieta go omota, omota, omota,
Stracony duch i ciało, i ciało, i ciało(…)”
Z naciskiem rzecz jasna na ciało 😉
Grzech, szczęscie i racuchy….
dom, kuchnia, pogaduchy, żona, życie